Stado tłustych od pożerania zwłok kruków wzbiło się w powietrze, kracząc przeraźliwie. Młóciły obszarpanymi skrzydłami gęste od smrodu zgnilizny powietrze wznoszące się nad budynkami umierającego miasta, aż nie osiadły całym stadem na o wiele odleglejszej rzeźni – liczyły, że dorwą się jeszcze do ochłapów z ogromnych bestii. Na uliczce poniżej, dwa ciała ofiar plagi niknęły wśród kotłujących się ciałek szczurów, które bez opamiętania rwały ogromne kęsy i pochłaniały nawet kości, przez co, kilka minut później, po trupach nie było nawet najmniejszego śladu.
Lecz nie tylko przez zwierzęta stąpanie po ulicach było niebezpieczne.
Średniej wielkości stado szczurów chciało udać się po skończonym posiłku na poszukiwanie kolejnego ścierwa; nagle jednak butelka sikacza z płonącą szmatą w lufie zderzyła się z ulicą w samym jego centrum, a płomienie wystrzeliły na boki wraz z piskiem małych gryzoni i smrodem palonego mięsa. Płonące smugi rozpierzchły się, uparcie wierząc, że to pomoże im w walce z ogniem. Padały w biegu, topiąc się pod wpływem ciepła.
-Jebane szczury. - Charknął osiłek, rzuciwszy dla pewności jeszcze jedną butelkę. - Nie można normalnie wyjść z domu, bo wszędzie się plączą i srają pod nogi.
-Durna plaga. - Dodał kolejny. - Dobrze, że chociaż interes się kręci i sprzedajemy te lewe remedia. Slackjaw miał świetny pomysł z rozcieńczaniem i ważeniem tego ustrojstwa.
Śmiechy.
-No ba, minęły dwa tygodnie, a nasz magazyn jest pełen złota tych debili. Są tak zdesperowani, że potrafią zapłacić podwójną stawkę, żeby być szybciej w kolejce.
Skręcili w węższą uliczkę, gdzie miał znajdować się dom jednego z zadłużonych delikwentów, ale jedynym, co zastali, były wyważone drzwi i ów człowiek leżący w progu. Z daleka wyglądał, jakby po prostu się przewrócił – żadnych śladów krwi, tylko brud i kurz na jego koszuli – gdy tylko odwrócili go na plecy, dostrzegli cienką linię przecinającą jego krtań.
-Cienie. - Stwierdził jeden z wręcz nabożną trwogą, kopiąc truchło. Krew już dawno zastygła i cudem było, że szczury się na ścierwo nie rzuciły.
-Dlaczego nazywasz ich Cieniami? - Zapytał jego towarzysz.
-Kogo?
-No... Tych gości w strojach wielorybników. - Stwierdził, wzruszając ramionami. Coś co w jego znajomym wzbudzało strach, u niego było ledwo dyskomfortem. - Mówisz o nich jak o demonach, a jestem pewien, że to zwykłe ćwoki, które postanowiły być oryginalne i, zamiast kradzieżą, zajęły się zabijaniem arystokratów.
-Machają nożami lepiej, niż rewidenci i rozpływają się w powietrzu, a ty traktujesz ich jak szaleńców. - Odpowiedział, unosząc brew z konsternacją. - Śmiej się do woli, aż w końcu przyjdzie po ciebie Kemat i jedyne, co będziesz mógł zrobić, to zesrać się w gacie i pilnować, żeby nie wypadło ci nogawką.
-Nie strasz, nie strasz, Duke, twoje „Cienie” to mit. Tego tutaj mogli załatwić Kapelusznicy. Z resztą mogli, zrobili to i zagarnęli nasz hajs. Czuję, że w najbliższym czasie, z naszą pomocą, te obszczymury będą musiały zacząć rekrutację.
-Wiesz, że widziałem nawet jednego z Kapeluszników? Pamiętam, jak dwa tygodnie temu sklepaliśmy go koło mięsnego, a wczoraj błagał o chociaż jedną flaszkę. - Mówiący zapalił cygaro, gdy wspomnienie kulącego się, można by rzec, naturalnego, wroga wypełniło go poczuciem wyższości.
-I co zrobiłeś? - Dopytał się jego ziomek, choć z samego tonu słychać było, że odpowiedź jest dla niego oczywista.
I z równą oczywistością ten pierwszy wzruszył ramionami.