wtorek, 24 stycznia 2017

My, dzieci patologicznych rodziców

Miesiąc Lodu to pora niezbyt przyjazna dla samotników, bo kto chciałby w pojedynkę spędzać mroźne wieczory w rozklekotanej chałupie, bez możliwości otworzenia gęby do kogokolwiek? Sama tranowa grzałka, na ten czas wyciągana z szafy, nie wydawała się zbyt rozmowną towarzyszką, nawet mimo hipnotyzującego bzyczenia i radosnego strzykania, gdy jakaś smutna uszczelka postanowiła wypuścić troszkę powietrza.
Nic więc dziwnego, że cała zgraja z Zatopionej Dzielnicy, jeszcze nie tak pokaźna i groźna, zebrała się w gabinecie swojego herszta w myśl przekonania, że nawet dwudziestka osób nie da rady nasyfić tam tak potężnie, jak ich szef robił to przez lata. Zasłonięte okna i co większe otwory sprawiły, że pokój Dauda do przyjmowania gości stał się małym, bijącym gorącem od zatarganych grzałek, bunkrem pełnym niewyrośniętych skrytobójców.
Samemu właścicielowi pomieszczenia specjalnie to nie przeszkadzało – jego ukochane biurko stało się naturalnym murem oddzielającym jego mały, osobisty światek od gromady młodzików umilających sobie czas rozmowami i hazardem. Z jednej strony spokojne czytanie raportów – z drugiej rzucanie sobie kartami w twarz, gdy „ten skutwiony oszust” po raz kolejny zgarnął całą pulę. Z jednej strony relaksacyjne popijanie drogiej, skradzionej lata temu whiskey – z drugiej Rulfio ganiający za Pusią, którą rozpierała szczenięca energia. Z jednej strony spokój bijący od opiekuna świadomego, że wszystkie jego pociechy są bezpieczne z nim w jednym pomieszczeniu – z drugiej wtulona w siebie czwórka najstarszych stażem Wielorybników, nie mogąca się ukokosić nieopodal działającego grzejnika.
-Aedan, wbijasz mi łokieć między żebra. - Mruknęła Adhara, specjalnie trącając chłopaka barkiem, na co ten zareagował intensywniejszym dźganiem.
-Wiem i wcale tego nie żałuję, kurduplu! - Uśmiechnął się szeroko i pociągnął młodszą za nos, wywołując u niej bezsprzecznie uroczy pisk.
-Ty zasrany..!
-Już, już – Billie przytuliła skrytobójczynię, ratując Aedana od małego, budzącego się huraganu, który po tym geście automatycznie się uspokoił. - Zróbcie mi przysługę i nie pozabijajcie się w najbliższym czasie.
-Lurk, ty oczekujesz cudu od Odmieńca? - Thomas nie wyglądał zbyt korzystnie z zaczerwienionym nosem i praktycznie sztywną od smarków chusteczką w dłoni; Miesiąc Lodu nigdy nie obchodził się z nim delikatnie, więc praktycznie co roku zdzierał sobie nozdrza, próbując zahamować zakatarzone potoki.
-Cud, nie cud, po prostu wolałabym nie być obok, gdy Aedan w końcu dostanie od Adhary ten solidny wpieprz, na który pracuje sobie od dłuższego czasu. - Wzruszyła ramionami, uśmiechnąwszy się zadziornie.
Wspomniany Wielorybnik rozsiadł się wygodnie między przyjaciółmi widocznie uspokojony.
-Czyli dzisiaj jestem względnie bezpieczny. Zabawne, że jeszcze miesiąc temu nie musiałbym się przejmować tym, że maleństwo mi zdzieli.
-Fakt. - Włączyła się Adhara, łypnąwszy w jego stronę wzrokiem kobry obserwującej swoją pewną ofiarę spod kamienia w słoneczny dzionek. - Miesiąc temu nikt się nie spodziewał, że moje łaskawe oko chociażby spojrzy na twoją krzywą facjatę i nie będzie chciało wcisnąć mi się do czaszki.
-Ale dobra herbatka ziołowa! - Tym razem zareagował Thomas, wciskając Aedanowi kubek z parującym napojem, bowiem ten już zbierał się, żeby opluć dziewczynę za komentarz o facjacie. - Pij, bo ci ostygnie i będziesz mi beczał, że nie dasz rady tego przełknąć.
-Bo zimna herbata jest obleśna! - Mimo jawnego pretensjonalnego głosu, młodszy zaczął posłusznie siorbać.
-Ciesz się, kiedyś nie mieliśmy takich luksusów. - Odparła Billie. - Nawet zimna herbata była jak skarb.
-O ile można było w ogóle wyczuć smak w tych rozwodnionych szczynach. - Dodała Adhara, zabierając się za swój kubełek.
-I nie było w nich piasku. - Thomas zapatrzył się w sufit, pociągając małe łyczki.
-OBSIKANEGO piasku. I szczurzych gówien. - Skonkretyzował Aedan, zerknąwszy dla pewności do swojego naczynia w poszukiwaniu wspomnianych niepożądanych bobków.
-Że wy w ogóle mieliście te szczyny – Lurk uśmiechnęła się pod nosem, patrząc tryumfalnie na dwójkę Wielorybników. - Moja herbata nie miała wcale herbaty; w popękanym kubku były TYLKO piasek i szczurze gówna.
Adhara przewróciła oczami nieprzejęta tym wyznaniem.
-Ty chociaż miałaś kubek, ja swego czasu piłam ten piasek i szczurze bobki z oczyszczonych czaszek płaczków! Wszystko wysypywało się oczodołami i dziurami w kościach. - Na pytające spojrzenia pozostałej trójki wzruszyła tylko ramionami. - No co? Spotykałam tylko dziurawo-czaszkowe płaczki!
-Dlatego to były piękne czasy. - Skwitował Thomas rozmarzonym głosem, na co odpowiedziały mu potwierdzające westchnięcia. - Piękne, patologiczne czasy.
-Byliśmy wtedy biedni. - Aedan założył nogę na nogę, siedząc na podłodze.
-Szczególnie przez tę biedę byliśmy szczęśliwi! - Adhara ziewnęła ostentacyjnie, zasłaniając usta ręką, żeby nie wyglądać jak mały niedźwiedź z wybitą żuchwą. Zdecydowanie ciepło i względnie wygodna pozycja wzmagały u niej łóżkowe odruchy.
-Właśnie – Billie wróciła do ich małej „gry” - ja byłam szczęśliwsza zwłaszcza wtedy, gdy nie miałam kompletnie NIC. Byłam tak ogołocona, że nawet bieda nie chciała u mnie piszczeć.
-Otóż to! - Zgodził się Thomas, owinąwszy się szczelniej kocem i pociągnąwszy nosem. - W tych kolorowych czasach mieszkałem w starej, małej chałupce bez podłogi i okien... - Zastanowił się na chwilę. - Znaczy się miałem okna. W dachu. Były one tak wielkie, że z ziemi wyrastały drzewa i dachówki wcale im nie przeszkadzały! Wyobraźcie sobie, co to było w deszcz...
Aedan prychnął, prawie opluwając się napojem.
-Dom? Cały dom dla siebie? Ty szczęściarzu, my mieszkaliśmy w siedemnastkę w jednym malutkim pokoju na piętrze jakiejś starej rudery! Nie było wychodka i każdy srał, wystawiając dupę przez okno.
Ta rozmowa trwała tak długo, że nawet Daud się tym zainteresował; lekko pochylił się do przodu i wlepił wzrok w czwórkę nieświadomych swej widowni młodzików.
-U nas okno było całkowitym brakiem ściany – Adhara strzepała niewidoczny pyłek z ramienia, czując, że pobija ich wszystkich. - W sumie, to cały ten pokoik składał się z półtorej ściany i połowy dachu! Dziura w podłodze była tak potężna, że ja i moja dwudziestka dziewiątka lokatorów ściskaliśmy się na pozostałym skrawku paneli i umieraliśmy ze strachu, bo jedyne możliwe piętro było jednocześnie najwyższym. I tak właśnie nabawiłam się lęku wysokości. - Zakończyła melancholijnym tonem, kiwając głową, jakby gratulując sobie tak pięknej historii.
-Na Odmieńca – zapaliła się Billie – my marzyliśmy o tym, żeby żyć w czymś, co chociaż troszeńkę przypominało dom! Ja najpiękniejsze chwile swojego życia spędziłam z moją bardzo liczną rodziną w starym, pordzewiałym zbiorniku na tran. Spaliśmy na popękanych butelkach i jedliśmy martwe szczury, które już zaczynały się świecić, bo nasiąknęły tranem. Ale jak to mówią: „Tym chata bogata, co ukradnie tata”, więc bardzo rzadko zdarzało się nam zjeść coś słodkiego. Na przykład śledzie.
-Dom? Zbiornik z tranem? - Thomas wydawał się wręcz obrażony opowieścią dziewczyny. Zmierzył ją karcącym wzrokiem. - Ja i moja rodzina mieszkaliśmy w papierowym, przemoczonym kartonie pod jednym z mostów! Kartonie, rozumiesz? Codziennie budziliśmy się mokrzy i obsrani przez szczury, a strażnicy co rano wrzucali nam trupy na podwórze! Czasami biliśmy się o nie z gryzoniami i płaczkami, żeby urozmaicić naszą dietę. Bo wiecie, normalnie obżeraliśmy słupy z betonu. „Dom”. Pff..! Toś wymyśliła. - Dumnie pociągnął łyk herbatki.
-Ja mówiąc „dom”, miałam raczej na myśli dziurę w ziemi przykrytą blachą, żeby bezdomni nie wzięli nas z zaskoczenia. – Zreflektowała się Adhara, odchrząknąwszy, by oczyścić sobie gardło. – Niby nic specjalnego, nawet nie utwardzaliśmy tego śmierdzącego błota, ale dla nas było definicją doskonałego mieszkania. – Wyrecytowała z przejęciem, chcąc zagrać na emocjach swoich rozmówców.
Aedan dosyć sceptycznie odebrał tę poprawkę dziewczyny, jednak sam nie mógł być gorszy.
-Nas właśnie bezdomni przepędzili z takiej przytulnej norki i musieliśmy mieszkać, kurwa, na bagnach. Razem z krzakami, zgniłymi drzewami oraz krokodylami regularnie nachodzącymi nas i próbującymi przekabacić nas na ich religię. Słyszeliście kiedykolwiek o Beznogim Bezrękim Wielkim Krokodylu Z Lampą Zamiast Ogona? Bo ja słyszałem! Matka dostała grzybicy od ich heretyckiego pieprzenia i się wzięła umarła. Do teraz robi za tamę dla jednego strumyka szlamu, jakbyście się pytali, co zrobiliśmy z jej ciałem. Po prostu nie było nas stać na łopatę, żeby ją zakopać.
-Mieliście szczęście, skoro byliście na bagnach i mogliście gdzieś od tak porzucić ciało. – Thomas nie mógł się powstrzymać, żeby poczochrać Aedanowi włosy, ustanawiając tym sposobem hierarchię. - Moja matka oraz dwie siostry umarły, gdy opchały się azbestem z pobliskiego wysypiska, bowiem nie wiedziano jeszcze powszechnie, że jest trujący, a ja, wraz z setką pozostałego przy życiu rodzeństwa, zmuszony byłem wypchnąć ich truchła ze starej puszki po konserwie, gdzie mieszkaliśmy przez prawie trzy miesiące, wprost na tory elektryczne. Dwójka moich braci tego nie przeżyła, bo trafili akurat na naelektryzowaną szynę, a trójka sióstr zwyczajnie zeszła na zawał ze stresu…
-Powiedz mi, Thusiek – zainteresowała się nagle Billie, nachylając do przodu, by nawiązać kontakt wzrokowy z chłopakiem. – To była puszka po pasztecie z wieloryba czy po ośluzie w galarecie?
Wielorybnik zamrugał zaskoczony.
-Oczywiście, że po ośluzie. Nie mieliśmy pieniędzy na mieszkanie w puszce po pasztecie z wieloryba. 
-Rozumiem. – Pokiwała głową zamyślona. – Nawet nie wiesz, jak zazdroszczę ci tej puszki, my mieszkaliśmy w pudełku po butach na środku głównej ulicy. Wstawaliśmy o szóstej nad ranem, sprzątaliśmy pudełko, jedliśmy zupę z rdzy i szliśmy pracować do młyna, o ile coś nas nie przejechało. Jakby się tak przyjrzeć, to ta główna ulica była pewną zaletą, można było łatwo umrzeć. – Wzruszyła ramionami z bezradnym wyszczerzem. – Ale wracając do pracy: w młynie spędzaliśmy czternaście godzin na dobę w pyle, hałasie i jękach tych, którzy za złe sprawowanie byli przerabiani na mąkę. A wiecie za ile? Za głupie sześć monet na miesiąc. Dla całej rodziny. Potem wracaliśmy do domu, przy okazji zanosząc worki z mąką do portu. Pamiętam, że akurat wtedy złamał się podnośnik i kazali nam go przytrzymywać, żeby mógł normalnie funkcjonować. Kiedy w końcu dotarliśmy do naszego pudełka, o ile ktoś go nie rozjechał, odmawialiśmy modlitwę dziękczynną dla brudu w pępku i papa kładł nas do snu. Patelnią, o ile szczęście nam dopisało i jakąś znalazł.
-Luksus. – Skomentował Aedan, coraz bardziej wczuwając się w rolę. – My wstawaliśmy o czwartej nad ranem, myliśmy się w szlamie, żeby potem szukać w nim piasku na śniadanie, a potem sprzątaliśmy całe bagno. Zanim poszliśmy do pracy, musieliśmy upolować kilkanaście saren dla krokodyli, żeby już nas nie nachodziły i umyć martwą matkę, bo przez to tamowanie strumyka zaczęły się do niej schodzić jakieś dziwne, mackowate stwory. Ale koniec końców, większość dnia spędzaliśmy w rafinerii tranu jakieś dwadzieścia siedem kilometrów od naszego bagna. Zazwyczaj pokonywaliśmy je biegiem, bo papa nie lubił się ślamazarzyć. W robocie było cudownie, pracowaliśmy bez masek w chmurze tranowych oparów niekiedy tak mocarnych, że wypalały nam oczy. Pamiętam, że średnio raz na tydzień ktoś z naszej rodziny wracał, o ile wracał, bez połowy ręki albo ryja, bo wybuchy wtedy nie były aż taką rzadkością. Inni pracownicy traktowali nas jak gówna wcześniej wysrane przez zapchlone kundle, które jeszcze wcześniej ktoś solidnie wygrzmocił rurą od kanalizacji zakończoną granatem. Nie raz lądowaliśmy w kadzi z tranem, kiedy któreś z nas krzywo spojrzało na szefa i nie dało rady wytłumaczyć, że ma genetycznie dziedziczonego zeza; pracowaliśmy tak tydzień w tydzień, czasami nawet w soboty, przez dziewiętnaście godzin w ciągu dnia i zarabialiśmy ledwo 3 złote monety na pół roku. Kiedy wracaliśmy do domu, co najmniej siedem razy w tygodniu jakiś wyposzczony pan penetrował i brzuchacił mi kilka sióstr za każdym razem, przez co szybko bagno zrobiło się dla nas zwyczajnie za ciasne. Przed snem szliśmy jeszcze odgonić ciekawskie łosie od truchła mamy, a potem papa podduszał nas pod pachą, bo jakiś duch ze zgniłego drzewa powiedział mu, że to dobre na sen. – Wzruszył się niespodziewanie. – Tęsknię za nim.
-Cóż, u nas wyglądało to trochę gorzej – skrzywiła się Adhara, bo zdała sobie sprawę, że przez tę rozmowę jej herbata jest już letnia. – Może i budziliśmy się równo o północy, ściśnięci w naszej sypiącej się, nieutwardzonej norce, sprzątaliśmy ją z ciał tych, którzy udusili się w nocy naszym wspólnym, tradycyjnym, rodzinnym smrodem przekazywanym z pokolenia na pokolenie, ale często zwyczajnie nie mogliśmy wyjść na powierzchnię. Biedni żule próbowali wszystkiego, by się nas stamtąd pozbyć i zaklepać tę dziurę, mimo obecności innych w pobliżu, a jednym z ich sposobów było przybijanie naszej blachy do ziemi. Wiedzieli o poziome skażenia okolicy i fakcie, że ani pod ziemią ani na niej nie można było znaleźć niczego jadalnego. Wiedzieli też, że byliśmy sprytni i nauczyliśmy się przeprowadzać fotosyntezę, żeby przetrwać na świecie, w którym nawet Odmieniec nas nie chciał, dlatego odcinali nam źródło światła. Na szczęście byliśmy jeszcze sprytniejsi, niż oni myśleli, że jesteśmy i zwyczajnie umieliśmy poświęcić jednego członka rodziny dla dobra całej reszty; braliśmy delikwenta, ściągaliśmy z niego resztę ubrań, bo mógł ubabrać brudne szmaty krwią i waliliśmy nim jak taranem w blachę. I waliliśmy, waliliśmy, waliliśmy i waliliśmy… - głosiła jak mantrę, pokazując rękoma, jak wyglądała ta dramatyczna walka o życie – a gdy dowaliliśmy się do powierzchni, koleś był do wyrzucenia. Wtedy szliśmy do kopalni. Nasze szefostwo było niezłymi śmieszkami, bo każdego dnia zejście do zakładu znajdowało się gdzie indziej, przez co jeszcze przed wydobyciem musieliśmy się nabiegać i nazwiedzać, żeby w końcu tam trafić. Pracowaliśmy za darmo po siedem dni w tygodniu, dwadzieścia cztery godziny na dobę w pocie czoła i z węglem między skałami u wejścia do jaskini nieświeżego oddechu. A to wszystko, by pod koniec dnia papa wziął nóż i poćwiartował nas do snu, żebyśmy zmieścili się w norce. – Zapatrzyła się w sufit rozmarzona. – A mimo to byliśmy szczęśliwi, bo mieliśmy siebie i swoje krzywe mordy.
Daud postanowił w końcu włączyć się do rozmowy, bo zwyczajnie niewiele brakowało mu, żeby wybuchnąć śmiechem.
-Szczeniaki… - Westchnął profesjonalnie poważny, a gdy tylko czwórka młodzików odwróciła się w jego stronę z zaciekawieniem, kontynuował. – Wy nic nie wiecie o życiu. My wstawaliśmy z samego rana o dziesiątej wieczorem, dokładnie dwie godziny przed tym, jak kładliśmy się spać, a to wszystko po to, by papa wepchnął nam do ust grudy zamrożonej, stężonej trucizny, żebyśmy wyrzygali to nic, które zjedliśmy trzy tygodnie wcześniej. Pracowaliśmy trzydzieści siedem godzin na dobę w podziemnym młynie zaraz pod rafinerią, byliśmy mieleni na mąkę, wydobywani świecącymi się od cieknącego z sufitu tranu kilofami i biliśmy się ze szczurami, płaczkami oraz krokodylami o awans, bo ćwoki miały na to większe szanse, niż my. Codziennie płaciliśmy właścicielowi tego podziemnego, radioaktywnego młyna za możliwość popracowania w jego zakładzie, by wracając do domu grupka oprychów nas zgwałciła, zabiła i znów zgwałciła, brzuchacąc przy okazji wszystkich moich braci. Pod koniec dnia papa walił nas po głowie i karku pękniętą butelką, rany posypywał solą z ulicy, a potem nacinał nas wielką piłą rzeźniczą. Był zbyt leniwy, żeby chociaż nas po tym pochować, ale bardzo praktyczny, więc zbierał się z kolegami, brał nasze drgające w konwulsjach ciała i rzucał nimi w przechodniów, by zabrać im pieniądze, za które mógł kupić kolejny dzień pracy w młynie. Gdy było już po wszystkim zbierał nas z powrotem, wieszał na drzewie jak świeże pranie i je podpalał, manifestując swoją artystyczną duszę. Uwieńczeniem tego pasjonującego spektaklu był taniec papy ubranego w wydrążony zgniły pniak, jako forma dziękczynienia za możliwość srania bez wcześniejszego jedzenia czegokolwiek. To były czasy, a nie jakieś wasze dziecięce popierduchy o pudełkach po butach! – Zakończył pewnie.
Adhara, Billie, Thomas i Aedan wgapiali się w niego, trwając w ciszy tak przejmującej, że nawet cały dotychczasowy gwar wywołany rozmowami innych Wielorybników zwyczajnie wyparował, za to mina Dauda przypominała minę osoby, która właśnie opowiedziała typowy tatusiowy żart i czekała na reakcję. W końcu otrząsnął się Thomas, choć wcale nie bez trudu.
-…jeżeli ktoś będzie się pytał, skąd mamy takie posrane pomysły, zacytujcie to, co usłyszeliśmy przed chwilą.
Pozostała trójka kiwnęła powoli głowami.

1 komentarz: